środa, 28 grudnia 2011

Rok ludzi.

Od zawsze fetyszyzuję szczęście, bo wszystko inne wydaje mi się takie ulotne. Czas przemija razem z dniami, ale chcę bardziej być niż mieć. Czym jest szczęście? Jest chwilą, jest drogą do celu, jest byciem sobą i życiem w zgodzie z własnymi zasadami. Czasami to trudne. Czasami, zwłaszcza po godzinach w pracy. Czasami też, gdy ktoś Ci wmawia, że Twoje życie nie jest takie, jakie być powinno. Bo nie jest na wzór i podobieństwo. Lepsze? Gorsze? To zależy dla kogo, więc powiedzmy po prostu, że jest inne.      
   
Nie umiem ostatnio pisać. Pęcznieję od nadmiaru przemyśleń, których nie wyrzucam z siebie, a gdy siadam przed klawiaturą w głowie mam pustkę, próżnię bez znaczenia. Nie wiem od czego zacząć, nie wiem na czym skończyć. Tyle ważnych słów umiera we mnie bez śladu, bo nie mam sił ich zmaterializować. Czytam innych i zachwycam się zdaniami, słucham Nosowskiej i odpływam. W mojej głowie cały czas trwa gonitwa myśli. Znikają zanim je sobie uświadomię. Albo zmęczona sama każę im przestać być. Żeby przestały mnie drążyć i wywracać na wierzch. Czasem staram się bardziej, piszę na serwetkach w restauracjach, piszę na biletach z teatru i wydrukach z kas fiskalnych. Kiedyś poskładam te zdania, szczątki myśli i uczuć w całość i stworzę tą historię od nowa. Od czerwca do grudnia 2011 roku.     

Kupiłam najpiękniejszą choinkę prosto z białego forda transita, w nocy, 23 grudnia 2011 roku. Mężczyzna ze wschodnim akcentem życzył mi wesołych świąt skarżąc się na wysokie ceny sprzedawanych drzewek i brak pracy. Bieda. Szczerze życzyłam mu wszystkiego najlepszego zostawiając na lekkim mrozie z papierosem w ręce. W rękawiczkach bez palców. Gdzie on spędzi święta? 

W tym roku celowo ominęłam przedświąteczny porządkowo-supermarketowy szał. Zrobiłam to samo, ale na spokojnie. Mam wrażenie, że nic tak nie buduje atmosfery świąt jak kolejki w Tesco, zdychający na foliowej reklamówce karp i parujące gary na wszelki możliwych palnikach w kuchni. Nażreć się, dwa dni żreć przed telewizorem. Święta. Ja to jednak mam dobrze, bo mogę żyć po swojemu. Mogę robić to wszytko tak, jak mi się podoba i nikt nie kręci nade mną nosem grożąc z politowaniem spuchniętym od detergentów paluchem. A więc był karp, już zabity, który smakuje mi tylko ten raz w roku, lepione według przepisu babci E. pierogi z przepysznym farszem robionym na czuja, był opłatek i najsmaczniejsze grzybki w słoiku zbierane tego lata, które M. dała mi w prezencie. Wie, że je uwielbiam. Pamiętam zresztą to grzybobranie, klęska urodzaju, kiedy mama Chomika zabroniła Wam przynosić chociaż jedno wiadro grzybów więcej, bo prawie mdlałyście od obierania i wekowania. Były prezenty, ale najważniejsze - byli ludzie. Część wokoło stołu, cześć bardziej duchem i w rozmowach przez telefon. To był dziwny rok. Rok wielu zmian, rok nowych wyzwań. Niesamowity rok. Rok ludzi, którzy pojawili się w moim życiu i już w nim zostali. Czuję się zaszczycona. 

Mówiłam, że to będzie zupełnie inna Wigilia. Moja.      






sobota, 17 grudnia 2011

Mimowolnie.

      Moje życie w jednoosobowej komunie. A w domu prezerwatywy walają się po kątach jak sreberka po zjedzonych cukierkach. To daje posmak nieskrępowanej wolności, nie skrywanej pod pozorami konwenansów. A wogóle to robię się plastyczna w Jego dłoniach. Już nie tak bardzo ja, coraz bardziej my. Byłam sama i rozkosznie mi w tym było, bez planów i zobowiązań, bez niewygodnych decyzji i potrzeby ufania. Niezapuszczanie korzeni jest takie romantyczne, bo pozostawia na każdym kroku niecierpliwe oczekiwanie na niepewność jutra. Świat stoi otworem doznań. A teraz świat dzieje się między nami, nie wbrew woli - choć mimowolnie. 
       Pogubiłam się ostatnio w tym klubie. Za głośna muzyka, za dużo ludzi. Pomyślałam, że nie znam Ciebie, nie znam nawet siebie. Po co nam się w siebie zapadać? Po co zmieniać klocki w tej układance, komplikować? Może lepiej zerwać się wolnym z tych sznurków, zanim pozbawimy się złudzeń o sobie nawzajem? Myślałam tak czternaście minut. Dziesieć minut sączenia drinka i kolejne cztery na powolne skanowanie stroboskopowej rzeczywistości spazmatycznego tłumu. Czternaście minut wychodzenia z błędu. 

Bo jesteśmy jak śnieg. jak pierdolony śnieg. Gdy w Naszym sercu jest zimno - istniejemy, trzymając się twardo. A gdy tylko dostaniemy trochę ciepła, którym jest miłość - topniejemy, znikamy. 
Gdzie to wyczytałam?



      A może lepiej cierpieć, niż nie czuć wcale. Pot, łzy i krew też mają smak. Mają smak życia tak samo, jak czekoladowe ciastka z bitą śmietaną i słona skóra zaraz po wyjściu z morza. Pisząc to czuję swąd swojej własnej resocjalizacji egzystencjonalnej. Zaliczony level siódmy, który generalnie polega na tym, aby nie uciekać daleko tylko dlatego, że jest inaczej niż w kolorowym czasopiśmie własnych wyobrażeń. 
     Sama nie wiem. Po prostu coś czuję. Czasem nawet, ale tylko czasami, łapię w sobie taką myśl - pytanie: czy to może trwać jutro i pojutrze, w niedzielę i środę popołudniu?. I szybko ucinam jej skrzydła, urywam głowę i ganię się za swoje obrzydliwie zapędy naiwnej pensjonariuszki. Bo w życiu, zapamiętaj sobie ruda, nie jest jak w bajce. W życiu jest najgorzej i najtrudniej, są dramaty bez happy endu. Słychać często trzask pękających kości i wycie wilków, a tylko czasem, ale bardzo rzadko, żyje się długo i szczęśliwie.  

    

 Za oknem pomarańczowy śnieg, pomarańczowe nocne niebo, pomarańczowe światła latarni. Czas ucieka nieubłaganie. Jedna chwila żyje kosztem innej. Nie czuję świąt wcale, nie kupiłam choinki, nie upiekłam pierników. Nie mam czasu. Corpo life. 







niedziela, 11 grudnia 2011

Napełnianie głowy myślami.

     Czytam ostatnio jak głupia. Czytam trzy książki na raz, przestaję tylko wtedy i tylko dlatego, że trzeba w między czasie egzystować. Zachwycałam się Żulczykiem. Jego słowami mogłabym sobie wytapetować mieszkanie, żeby wszędzie, gdziekolwiek sie nie odwrócę, widzieć, czytać, czuć w ten sposób. Trafnie nazywa to, na co mi nie raz brakuje słów.  
    Kupiłam wczoraj książkę, której wcale miało nie być na księgarnianej półce - Różowe tabletki na uspokojenie Krystyny Jandy. Od pół roku jest na mojej liście książek do przeczytania. I o ile Żulczyk to bezczelna brawura słowna, o tyle Janda to dojrzałość i mądrość życiowa, którą chłonę z zachwytem. Z zachwytem nad prostotą szczęścia jakie dzieje się w życiu, gdy niepotrzebnie się go nie komplikuje. Proste, szczere opowiadania. A mi czasem brakuje matki. Nie mogę się oderwać od tej książki. W drodze z kuchni do pokoju łapię chociaż kilka zdań, niecierpliwi mnie każda kolejna kartka.   
     Mentalnie w zeszłym tygodniu dotarłam do momentu, od którego czuję się pusta. Za duże tempo, zbyt wszystko na raz. Zmęczyłam się. Nie lubię takiego stanu. Teraz muszę się nakarmić słowami, żeby znowu zacząć myśleć w ten pozbawiony szablonów sposób. Im jestem starsza tym bardziej idę swoją własną drogą. Nie potrzebuję kopiować ani imitować czyjegoś szczęścia, żeby się przekonać czy i mi z nim będzie dobrze. Całe swoje życie robiłam po swojemu i podejmowałam, durnowate nie raz i karkołomne, decyzje, które z założenia prowadziły do katastrofy, ale najwyraźniej tak właśnie miałam się życia uczyć. Bardzo chciałam odciąć się od przeszłości rodzinnej, dochodzę do takiego wniosku. I dzisiaj, gdy ponad jedną trzecią swojej egzystencji spędziłam na swoim, wydaje mi się, że zaczynam czuć się dobrze w tym, co dla siebie stworzyłam. Bezpieczny świat, bez awantur, komplikacji, gry na uczuciach. 
      Rodziny nie da się z siebie wyrzucić, choćby się chciało. Bez rodziny zawsze jest się w pewnym stopniu dziwakiem. Lepsza rodzina z problemami na co dzień i schludnym wizerunkiem na zewnątrz, niż taka jednostka, której nie można doczepić do konkrentej całości ze wspólnym nazwiskiem. Patologia większa niz ojciec kulturalnie popijający jacka danielsa co wieczór i matka z nerwicą. Przy okazji świąt bardziej to do mnie dociera, a jednak samemu czasem najlepiej. Nawet, a może zwłaszcza, w święta.    


8086_bee3


     Chciałabym mieć taką mamę, z którą mogę choćby nocą i choćby w środku tygodnia porozmawiać o życiu, o sprawach, o rzeczach. Żeby rozumiała zdania takimi, jakimi są. Żeby umiała powiedzieć coś, co można codziennie nosić w głębi siebie i wyciągać wtedy, gdy jest potrzebne. Chciałabym, jeśli będę kiedyś matką, być dla swojego dziecka. Nie szukać w nim kalki siebie, ale potrafić zachwycić się Jego innością. Nie wiem tylko, czy mam jeszcze siłę wychować choćby jedno dziecko poza sobą. 
      

piątek, 9 grudnia 2011

Tytułu brak.

Poranki i wieczory
Uwielbiam.
Czytanie książek
Trzech na raz
O podróżach, psychologii i Żulczyka, 
którego słowa zlizuję wzrokiem z kartek w sposób bardziej niż zachłanny. 
Gorąca herbata i zaparzaczki w wyszukanych kształtach.
Gruby sweter i skarpety.
Psy wtulone, śpiące obok brzuchami do góry.
Dwa dni urlopu...

Widziałam wczoraj Weekend z R. w Och-Teatrze w reżyserii Krystyny Jandy.
Majstersztyk. Dowcip i brawura sytuacyjna na najwyższym poziomie. I przebojowa Krystyna Janda, która bezceremonialnie paraduje po scenie w majtkach. Nie mogłam oderwać od Niej wzroku.    

Kulinarnie grudzień smakuje grzybami.
I ciastkami korzennymi moczonymi w gorącej kawie, koniecznie z pianką. 
Intensywnie czekam na święta.
Choć to będą zupełnie inne święta niż kiedykolwiek. 
Na dodatek możliwe, że bez śniegu. 
I w weekend. 





wtorek, 6 grudnia 2011

Jej marzeń nie znał nikt.

Pozwalam sobie zacytować w tytule Onet.pl.




"Największy i najbardziej zmarnowany talent, jaki mieliśmy po wojnie", pisał o niej Jerzy Waldorff. Nawet nie wiedziałam, że w czasach kiedy w Polsce nawet nie marzono o wyjeździe za granicę, Ona występowała u boku Franka Sinatry, Deana Martina czy Paula Anki. (...) Śpiewała w dziewięciu językach, po każdym utworze zmieniała suknię, projektowaną zazwyczaj przez dom mody Diora. Towarzyszył jej stuosobowy balet.

Niewiarygodne. A koniec życia spędziła samotnie, w mediach pokazywana jako kolekcjonerka zwierząt z problemami psychicznymi. 

Gdyby urodziła się w Stanach pewnie zrobiłaby oszałamiającą karierę. Gdyby ówczesne władze nie zamknęły jej możliwości powrotu do Las Vegas pewnie zupełnie inaczej potoczyłoby się Jej życie. Po zakończeniu kariery mogłaby zajmować się zwierzętami tak, jak Brigitte Bardot i nikt nie kpiłby z Niej z tego powodu. 

Najsmutniejsze, że właściwie dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Teraz, kiedy nie ma już o czym mówić. 

piątek, 2 grudnia 2011

W pracy najgorsze są piątki.



Cały mój zen diabli wzięli. Są rzeczy, których nie zmienię, nie mam na nie wpływu, a one mają wpływ na mnie. Krążę na orbicie bezsilności, a opadnięte ręce ciągnę za sobą po chodniku raniąc się do krwi i kości, czerwonym śladem zacieram ślady butów brudnych od brodzenia w bagnie. Uśmiecham się w twarz, a za plecami krzyżuję dwa palce aż do bólu, aż do pękania kości. Ja jestem idealistką i nie zgadzam się i buntuję się jak trudna nastolatka. Nie lubię współobcować z debilami i jeśli muszę... nie, nie umiem. Poprostu nie umiem. Mój cynizm zaczyna wylewać się uszami, oczami, a z ust pianą toczą mi się słowa, które normalnie mogłabym sobie darować. 




Coś dzisiaj lata w powietrzu, bo z kim nie rozmawiam, to spotkało go dzisiaj zło. 

Piątki w pracy są najgorsze. To reguła. 
Przewrotnie cyniczna zagrywka biorąc pod uwagę mój wczorajszy spokój tybetańskiego mnicha, który najwyraźniej zamieszkał we mnie na chwilę mamiąc mi umysł kadzidłami o działaniu relanium. 
Nie cierpię niekompetencji i wyższości formy nad treścią. Rzygam więc tym piątkiem. 



A weekend pewnie znowu będzie krótki. 

czwartek, 1 grudnia 2011

Chcieć trochę.

Marzy mi się kominek. Taki z ciepłym żółtym płomieniem i zapachem drewna wżerającym się w każdą rzecz, w każdy kąt w domu. Na którym można postawić zdjęcie sprzed 4 lat i powiesić czerwoną skarpetę dla Świętego Mikołaja. To takie brytyjskie. Prawie jak Hugh Grant. Chciałabym malować obrazy różnymi kolorami szminek i uczyć się grać na harfie. A o 4 rano być jedyną osobą na lodowisku. I chciałabym nie musieć tracić czasu na spanie. Chociaż uwielbiam ten moment, tuż przed zaśnięciem, kiedy jest już ciemno, cicho, a jutro wydaje się takie odległe... Za dużo pracy ostatnio, za mało celebracji chwil.

Póki co zbieram szminki, mam już biały papier, z szafy wyciągnęłam łyżwy. Harfa musi chwilę poczekać. 

Zrobił się grudzień. Zima. Zimno. Właściwie powinno już być biało i jeszcze bardziej przerażająco zimno, ale jest tylko zimno. Marznę wszędzie. Cały czas. Rozgrzewam się dopiero pod puchatym kocem ściskając kubek z ciepłą herbatą tak mocno, że aż robią mi się od tego białe opuszki palców. Pod kocem jest mi najlepiej w te zamglone wieczory.
To efekt chwilowego mojego ustatkowania się. Rozsiadłam się w codzienności jak kura na grzędzie i na dowód tego chcę otaczać się bibelotami, chcę je zbierać i znosić do domu budując swój mały komfortowy bunkier. A przed drzwiami położyć wycieraczkę z napisem home sweet home - afirmację rodzinnego domu, w którym zawsze unosi się zapach ciepłej jeszcze szarlotki, i przez judasza dokonywać selekcji kogo wpuszczam do środka. Jest mi błogo. Nic mnie nie denerwuje, nic mnie nie złości. Wszystkie sprawy wydają się takie ulotne, małostkowe. To, co najważniejsze, mam. Przynajmniej chwilowo mam, złapane i zamknięte w dłoniach, gdzie pieszczę je i ogrzewam ciepłem swojego ciała z dala od strzyg i demonów. Właśnie tak się teraz czuję.


Nie boję się wilka, tabletek, śmierci, czterdziestu rodzajów pustej ciemności. Boję się przywyknąć.
— T. Różycki


Pięćdziesiąt osób, jedno pytanie.
Co musiałoby się wydarzyć w moim życiu, aby moje życie było lepsze? 



Niewiele mi trzeba do szczęścia. Przyjaciół kilku sprawdzonych, dwóch par wpatrzonych we mnie psich oczu, kremu pod oczy, wieczorem ciepłej herbaty w ulubionym kubku, dobrej książki w drodze do pracy i weekendowych poranków, gdy wtulam się w Jego ciepłe ciało. 
Oczywiście mam milion planów, pomysłów na przyszłość, całe setki marzeń, wyobrażeń, realnych i nierealnych pragnień, kilka rzeczy, które chciałabym zmienić, ale byłabym szczęśliwa, gdyby było tak, jak jest teraz.

Chociaż oczywiście mogłabym wygrać w totka.

czwartek, 24 listopada 2011

Najpiękniejsze, co mężczyzna może powiedzieć kobiecie.



O maj gad! 
To niech już lepiej nic nie mówi, tylko całuje.

Nie, to też nie. Nie mogłabym całować się z ustami, które takie frazesy serwują. 



Murakami mnie męczy. Czytam dla zasady: od deski do deski, ale nie mogę, nie rozumiem, nie zachwycę się. A to podobno takie modne teraz.

Za to w 2 dni pochłonęłam Martynę Wojciechowską i jej Misję Everest. Szlajanie się w zimnie po górach bez dostępu do bieżącej wody to zupełnie nie moja bajka i nie za bardzo czuję klimat odmarzających palców, ale w książce podoba mi się szczerość i takie uparte, czasem beznadziejnie uparte, dążenie do celu. Czy w życiu bardziej chodzi o to, jak się idzie, niż gdzie się chce dojść? Chyba tak.


Na pilatesie za to, cały czas myślałam o grzanym winie, które mam w domu. Nawet w pozycji zdechły kot z głową w dół i powykręcanymi nogami. Zajęcia prowadzi urocza blondynka z sadystycznym zacięciem, za to rewelacyjnym gustem muzycznym. Więc biegam na te zajęcia i płacę za to, że mnie później boli. Sukces uwieńczy pierwszy rozłupany pośladkami orzech. Jakkolwiek to brzmi. 

niedziela, 20 listopada 2011

MY pisze się razem czy osobno?

Dać się usidlić i czuć się z tym dobrze.
W całym zamęcie tego świata odczuwać spokój
Bez względu na jutro czy wczoraj
Z jakiegoś powodu teraz jest na tyle ważne, że myśli nie odlatują zbyt daleko od tego miejsca.
Dziwne, 
zawsze za dużo myślałam, za mocno czułam. 
Dramaturgia w wersji premium.
Budowanie idealnych obrazów w głowie i rozczarowanie w zetknięciu z realną rzeczywistością
Bo miało być tak pięknie, a... 
A teraz? 
Jakaś postać czystego szczęścia. Bez uprzedzenia, bez żadnych ceregieli. 
Jest. 
I może jutro też będzie. Choć teraz to zupełnie nieważne co będzie za dzień, za miesiąc czy pół roku.
Jakieś myśli kotłują się w głowie
Ale myśli nieważne zupełnie 
Bo w tym momencie liczy się tylko to, że uśmiecham się na widok smsa od Ciebie.
Nie myślę, że jutro znikniesz.
Że ja jutro nie będę już. 
Książę w złoconej karocy? No, thanks. Poproszę człowieka z krwi i kości.  

W złych związkach nie chodzi tylko o faceta. Nie tylko on jest świnią, chujem, zdradza i doprowadza do łez.  Nie chodzi o te śmieszne złudzenia, niespełnione marzenia. Najgorsze dla mnie jest to, że pod wpływem drugiej osoby zmieniamy się w straszne odbicie siebie samego. Zaczynamy być własną tragiczną karykaturą udowadniając jak blisko jest od miłości do nienawiści. 
Bywałam złą wersją samej siebie przez kogoś drugiego. Bywałam i nie chcę więcej. 


I w razie czego jestem, nawet jak mnie nie ma
A jakby co to wiem, że jesteś, nawet jeśli Cię nie ma.
Nie musisz być obok, żebym wiedziała i czuła, że jesteś, że mam do czego wracać. 
I tak się uczę na nowo bycia w formacie MY. 
   

wtorek, 15 listopada 2011

Coraz dłuższe nadgodziny w pracy.
Cisza, spokój, telefon wreszcie nie dzwoni, maile przystopowały.
Zajadam się snickersami.
Nie jestem fanką listopada.




Kolejna godzina mija. 
Żółte światło lampki, czarno za oknem. 
W domu cisza, psy czekają. 
Wtorek, środa. 
Daleko do weekendu.  




piątek, 11 listopada 2011

Sweter mojego chłopaka.

Na oparciu krzesła zostawił swój sweter.
Spędziłam w nim cały wieczór.
Z grzanym winem w ręce, w kocu, w powietrzu czując zapach Jego perfum zapamiętany w zakamarkach wełnianych włókien.
Rzeczy dzieją się.
Bez udawania, zmuszania, imaginowania sobie kogoś, czegoś, wszystkiego.
Rób mi tak. Tak mi dobrze.


Lato skończyło się na dobre.
Życie jesienią to przewidywalne rytuały: praca, dom, praca, weekend.
Tęsknię za atmosefrą bohemy. Spędzania nocy na rozmowach, znikania na długie godziny i bycia dla tych momentów, które czuje się dużo mocniej i pamięta dłużej...
Dorastając trzeźwiejemy z marzeń.
Obdarty, okradziony z iluzji człowiek albo sam stanie się magikiem swojego życia, albo żyć będzie i w końcu umrze robiąc tylko przysługę innym ludziom zdegustowanym jego bezcelową, smutną wegetacją.
Być korposzczurem, a po godzinach wolnym ptakiem? A może zostawić to wszystko za sobą, a przed sobą mieć tylko kolejny dzień - nie myśląc o tym, gdzie się chce dojść, ale jak chce się tam iść?

Prozaiczne z pozoru rzeczy, robione w odpowiedni sposób stają się niezwykle.


    

Jesienią zawsze oblewam się herbatą, bo najbardziej lubię ją na kolanach i grzać dłonie o kubek. Już jak robię sobie herbatę wiem, że się nią obleję. Czasem nawet wcześniej zakładam dres. Strasznie nie lubię oblewać jeansów herbatą.  



piątek, 4 listopada 2011

Mgła i sprawa kochania.

Spacer po omacku.
Nie widać drzew, chodników, budynki znikają.
Mgła jest wszędzie.
Jakby było tylko tu i więcej nic poza nim. Nic więcej, poza nieznaną próżnią.
We mgle wyraźniej czuć samotność.
Niesamowite wrażenie, nierealne.
Idealna sceneria dla wybujałej wyobraźni.
Więc spacer w czarnym lesie zalanym mgłą wydaje mi się niemalże aktem odwagi.
Fastforward dni.
Ciemne wieczory w ciepłym domu na poddaszu.
Popołudnia są oczekiwaniem na sen.
Niespieszną celebracją ciszy.

Czy można kochać kogoś bardziej, niż siebie samego?
Po co?
Albo kochać siebie najbardziej, kochając jednak kogoś na tyle mocno, aby czuł się kochany?
Czy to nie będzie oszustwem?

Niebezpiecznie jest mieć świadomość obecności drugiej osoby w swoim życiu. Ciągle czuję to zagrożenie i strach. Taki sam, że to się skończy i że będzie trwać... 






czwartek, 27 października 2011

Moja wersja zdarzeń. Blog Forum Gdańsk 2o11

Jestem chyba ostatnią osobą, która spisuje wrażenia po spotkaniu blogerów w Gdańsku, ale pochłonął mnie ostatnio offline, a dzień nie chce być z gumy i zegar wybija północ zawsze o tej samej porze.

Gdańsk i morze jesienią są zupełnie inne, wyraźnie poza sezonem. Ale ja lubię tą inność, ten spokój i przestrzeń, bez nadmiaru turystów. 
Pogoda była piękna. Ceglane mury fortu Hewelianum nadawały spotkaniu artystyczny i offowy klimat. Jak zawsze wszystko toczyło się wokół rozmów - tych na forum i w przerwach, w kuluarach. Tegoroczne BFG było zupełnie inne od poprzedniego. Rok temu głównym tematem, poza który ciężko było wyjść, był problem zaangażowania reklamowego blogerów i związanej z tym wolności ich słowa. W tym roku ta tematyka była niepisanym tabu, ale też naturalną konsekwencją nowej formuły spotkania zeszła na dalszy plan. 

Blog Forum to rozmowy o blogu, o blogowaniu, o blogerach. Ciekawą dyskusją była dla mnie prowadzona m.in. z Panią Magdą Umer nt. perspektyw i motywacji pisania bloga. Zaintrygowali mnie nieokiełznani Karol i Włodek z LekkoStronniczych, których twórczość śledziłam już wcześniej, Skiba dał czadu, Paweł Opydło siekał ciętą ripostą, a organizatorzy zadbali, aby wszystko działało tak, jak działać powinno. 

Spodobał mi się pomysł stworzenia hydeparku, na którym blogerzy mogli się zaprezentować szerszemu gronu słuchaczy. Niestety, ze względu na trwające w tym czasie inne atrakcje, nie byłam w stanie wysłuchać wszystkich wystąpień, więc moja ocena tych prezentacji może być wybiórcza i niesprawiedliwa. Niestety nie znalazłam tam niczego dla siebie. Zabrakło mi inspirujących blogów, ciekawych, niepowielanych pomysłów, albo pooprostu czegoś innego szukam dla siebie. 

Mocną propozycją tegorocznego spotkania, a zarazem częścią nowej formuły BFG, była możliwość udziału w warsztatach - fotografii kulinarnej i reportażowej, marketingowych oraz literackich. Wybrałam oczywiście te ostatnie z Panią Anną Luboń, dziennikarką, redaktor, obecnie szefową Działu Kultury ELLE.

***

Rok temu wracałam z Blog Forum pełna ludzi. Z większością z nich do dzisiaj utrzymuję stały kontakt. Tegoroczne spotkanie było zupełnie inne pod tym względem i chyba też tego najbardziej mi zabrakło. Był fejm i performens i zdecydowanie większy rozmach. Ja wolałam atmosferę sprzed roku.
Może za mało czasu, a może poprostu miało być inaczej?
Natomiast w tym roku organizatorzy zadbali o naprawdę wysoki poziom merytoryczny BFG 2011 - zaproszeni goście, panele dyskusyjne, warsztaty - to wszystko było warte bycia tam.

Już nie mówię więcej, zostawiam obrazy.


W drodze na Blog Forum Gdańsk 2011...






Panel z Panią Magdą Umer, szafiarkami i Kominkiem dotyczący motywacji w blogowaniu. 



Skiba Szoł. Rewelacyjne wystąpienie! Najlepsze w mojej opinii. 


 


W między czasie na Blog Forum Gdańsk 2011.




Hydepark.




Warsztaty literackie, w których brałam udział.


Warsztaty fotograficzne, w których nie brałam niestety udziału. 




 Blogerskie gadżety. 





  Na zwiedzanie Gdańska polecam wybrać się zaopatrzonym w subiektywnie alternatywną mapę miasta.







 Z tego miejsca chciałam serdecznie podziękować za zaproszenie BFG 2o11, a także pogratulować Miastu Gdańsk świetnego pomysłu na cykliczną organizację spotkań blogerów.      


wtorek, 18 października 2011

Na Gdańsk i z powrotem!

I już z powrotem...
Dwa za krótkie dni i skondensowane wrażenia na gorąco.
Blogerzy różnych frakcji - szafiarki, technologiczni, gotujący i poprostu piszący. Znani i mniej znani.
Rozmowy, gwar, kawa, zdjęcia, ludzie, słowa, sława...
Wymiana zdań i poglądów. Niesamowita atmosfera.
Było inaczej niż rok temu. Inaczej, ale tak, jak powinno.
Bo BFG musi się zmieniać z każdym rokiem.
Garść przemyśleń, obserwacji, mocno subiektywnych.
O wszystkim napiszę.

Warszawa - Gdańsk - Gdynia - Warszawa.





Port w Gdyni. Przerwa na kawę w drodze powrotnej. 







piątek, 14 października 2011

Obmacywanie kasztanów.

Podnoszę ziemi, wybieram te najładniejsze. 
Później rzucam przed siebie po chodniku. 
Kasztany uciekają, psy je gonią. 
Albo trzymam w kieszeni i pieszczę palcami
Aż robią się od tego zupełnie gorące.
Widocznie też to lubią. 

Picie z kubków.
I dużo herbaty z sokiem malinowym. 
Grzane wino w małych kubkach z zaparzaczami. 
Grube skarpety za kolana.
Puchaty koc.
Pierwsze rękawiczki.
Zimne spacery.

Jesień niestety. Ta jej gorsza część.






PS. Do zobaczenia w Gdańsku!



Napisałam ten wpis, a później zobaczyłam... kolejny koniec historii życia...
Podobno wszystko dzieje się po coś. Głęboko w to wierzę, choć łatwiej wierzyć będąc obserwatorem...
Od razy pomyślałam, że nierzadko ostatnio wkurzam się na milion rzeczy, bez sensu, życie jest zbyt kruche, żeby sobie dać je zepsuć...

niedziela, 9 października 2011

Nigdy nie głaszcz kota, którego nie zamierzasz wziąć pod swój dach.

Oswajanie. Oswajanie siebie i oswajanie życia. Bycie z kimś. To taka gra w niepewność, w której wygrana i przegrana nie raz znaczą tyle samo. Zawsze ktoś kocha mocniej, chce więcej, zależy mu bardziej. A uczuć nie da się trzymać na uwięzi, angażować się tylko do pewnej granicy, po przekroczeniu której włączy się automatycznie opcja wyluzuj.
Patrzę na swoich znajomych z mnóstwem swoich znajomych. Tak łatwo o samotność w tłumie. O pusty dom, w którym nikt nie czeka.Tak zwane sukcesy w pracy kosztem porażek w życiu prywatnym. I szukanie miłości, najpierw na spokojnie, a później w coraz większym popłochu. Wygórowane wymagania z czasem ustępują miejsca zwykłej ludzkiej potrzebie bycia z kimś. Czasem za wszelką cenę. Czasem się nie udaje. Kochać nie da się na siłę. Na siłę nie da się być kochanym.

Skąd wiadomo, które wybory są odpowiednie? To czuć gdzieś w środku między żebrami czy raczej na języku pojawia się przyjemny słodkawy posmak nagrody? Jak dzisiaj można mieć pewność, że za pięć lat nie spotka się na ulicy przypadkiem miłości swojego życia? I skąd wiadomo będzie, że to właśnie będzie ta miłość swojego życia? Mam rozum i wolną wole...





W swojej króliczej norze siedzę. Obłożona poduszkami, popijam herbatę, jem herbatniki i odganiam myśli celebrując bezmyślne czekanie. Poranna kawa wydaje się teraz tak odległa. W zawieszeniu, gdzieś pomiędzy muszę i nie muszę, łapię powietrze po to tylko, aby móc jeszcze przez moment uciekać przed jutrem. 
Czasowstrzymywacz nie chce działać. Bezwzględny dla wyższych moich wartości wybija swój rytm odmierzając sekundami chwile. 
Cholerny poniedziałek. 
Teraźniejszość trwa krótko. Zanim się zacznie na dobre, już staje się przeszłością. 
Ja, Ty. Daleko dzisiaj od siebie. A jutro do pracy i znowu nie będzie czasu. 
Czy wiesz, że boję się spać w ciemności i nie lubię urywać truskawkom szypułek, że kawy ostatnio nie słodzę, a spać wolę od zewnętrznej strony łóżka, że czasem od nikogo nie odbieram telefonu, bo chcę chwilę pobyć sama, że lubię siedzieć długo w nocy, a później rano nie mogę się obudzić, że mój ulubiony kolor paznokci to czerwony, że mam wspaniałe psy, które musisz pokochać, że wolę świece od światła lampki, że uwielbiam szpinak i kreskówki, a na smutnych scenach w filmach i książkach zawsze płaczę, że ciągle się gdzieś spieszę i wciąż mi mało, że potrafię śmiać się przez łzy, nie wiedząc czy to bardziej ze smutku czy ze szczęścia, że palę kadzidła w ilościach hurtowych, a później wietrzę mieszkanie mroźnym jesiennym powietrzem, bo jest mi duszno, że nie odróżniam tagliatelle od farfalle i do wszystkiego najchętniej dodawałabym czosnek, że uwielbiam siedzieć z laptopem na kolanach z psami wtulonymi po obu stronach i że nigdy nie byłam w nocy na spacerze w lesie. Ja w pigułce.

Zawsze się jest odpowiedzialnym za to, co się oswaja.  


sobota, 8 października 2011

Nie sama.

Dzisiaj nie chciałam być sama. Pierwszy raz od dawna poczułam, że wolałabym być teraz z kimś bardziej niż sama. To niecodzienne dość dla Pani Zosi Samosi. Pomyślałam, że możliwe, że dobrze byłoby wracać do domu, w którym ktoś na mnie czeka. Możliwe, że nawet z ciepłą kolacją. Komu można opowiadać życie z najmniejszymi szczegółami, a czasem bez słów wtulić się i słuchać bicia serca.

W ciągu ostatnich dwóch lat przeprowadzałam się trzy razy. W ciągu ostatnich siedmiu lat przeprowadzałam się pięć razy. Mało? Dużo? Normalnie. Targam za sobą swoją suknię ślubną sprzed lat. Zaprojektowana przeze mnie co do koralika. Kiedyś miałam w planach wsadzić ją w piękną drewnianą skrzynię, by móc za lat wiele pokazywać swoim wnuczętom podczas snucia bajkowych opowieści o tym, jak to książę na rumaku i tak dalej. Póki co została suknia z happy endem tyle, że innym niż zwykło się opowiadać w bajkach. Z koronkami i koralami. W kartonowym pudle z  ikei. Ostatnio wyciągnęłam ją podczas babskiego wieczoru. Pośmiałyśmy się, powspominałyśmy, wzniosłyśmy po toaście i wróciła do pudła.  

Ile razy trzeba się rodzić na nowo? Możliwe, że milion. 

Ze specjalną dedykacją... :*



piątek, 7 października 2011

Życie jako forma spędzania wolnego czasu.

Już przez sen czułam, że nadchodzi to nieprzyjemne uczucie. Mój mózg, niby śniący jeszcze sny, powoli drążył już we mnie tą irytującą myśl, obawę, a może nawet strach. Taki dziwnie irracjonalny strach o to, co zacznie się, gdy tylko się obudzę. Te wszystkie problemy, sprawy zamiatane pod dywan, każde jedno zaraz i jutro odkładane wiecznie. Budziła mnie paląca myśl, że muszę szybko wstać i wszystko poukładać, ponaprawiać, przy czym jednocześnie zupełnie nie miałam ochoty na tą walkę. Głównie sama ze sobą. 

12:51 a ja leżę w łóżku nie mogąc się zdecydować: wstać czy dzisiaj zupełnie się poddać? 

http://www.sebastienmillon.com

To podobno z braku wyższych celów w życiu, których aktualnie, faktycznie, nie posiadam. Żyć przeżyć, zero euforii, trochę rozczarowania i zastanawianie się, co dalej. Brak celów jest zabójczy dla mózgu, który ciągle nieprzerwanie zasysa myśli.
Coś z tą jesienią jest na rzeczy, bo nagle zmienia się perspektywa, życie i codzienne sprawy zaczynają uwierać i trzeba sobie znaleźć nowe miejsce. Takie bardziej wygodne. Milion planów, a tak naprawdę nic do roboty. Wszędzie jakieś ale i ta niemożność działania. Decyzyjność: zero, zapał do działania: minustrzydzieścicztery. Nawet, gdyby dzisiaj świeciło słońce, dla mnie miałoby szaro bure promienie.

Nie wiem kiedy to się stało, ale z mojego życia ulotniła się magia. Cierpię z tego powodu, nie umiem bez niej żyć. Wszystko teraz jest takie banalne, takie dosłowne. Tęsknię za niedopowiedzeniami, za wstrzymywaniem oddechu w oczekiwaniu na nieznane.


...


A może to przez ten pierwszy jesienny deszcz? Mokre chodniki, czarne kalosze. Psy śpią obok równie nieskore do pobudki. Zwyczajny jesienny pms. Chorobowy nadmiar czasu i przemyśleń, a teraz trzeba wszystkie trybiki na nowo poskładać i kazać im działać, poprawnie i z uśmiechem na ustach. Przywołuję się do porządku - życie wymaga zmian, zmiany to jedyna stała rzecz. 






czwartek, 6 października 2011

Łóżko, kołdra, herbata z sokiem malinowym, muzyka i kafka dreams.

Lubię jesień. Zimno, wieje, ale można pod kocem pić grzane wino i jeść jabłecznik w grubych skarpetach. Co prawda wrzesień był, póki co, lepszy niż lipcopad, ale dzisiaj wybrałam się pierwszy raz od dawna do lasu i poczułam jesień. Jeszcze zieloną, ale już powoli szeleszczącą liśćmi pod nogami i spadającymi na głowę żołędziami. Trochę trzeba na nie uważać.

7919_0850_500

Poza tym jazz. Całonocne wypady na miasto zamieniłam na siedzenie po nocy i słuchanie muzyki. Spokojnej, melancholijniej, dobrej w słowach. Kiedyś, dawno temu, uważałam, że muzyka jazzowa wiele wspólnego ma z kotem biegającym w te i we wte po pianinie, ale z uporem maniaka szukałam w niej czegoś. Dzisiaj jestem już duża prawie i w tej popierdzielonej zbieraninie dźwięków odnajduję sens życia. Im bardziej rzępolą, tym bardziej się zachwycam. Czuję się wybrana. 

Czytam książkę, w której główny bohater poznał kobietę swojego życia, zdradził z nią żonę, ich syna, który na pewno przez to będzie miał traumę na resztę życia i z pewnością założy kolejną dysfunkcyjną rodzinę, a ja wkurzam się na siebie, że mu współczuję, że rozumiem go, rozgrzeszam i życzę jak najlepiej. A przecież to draństwo. A może nie?     

Ostatnio śnią mi się domy. Co noc kupuję dom. Każdy jest inny, zupełnie nie taki, jaki bym chciała, ale wszystkie mają duszę i pachną historią. Trochę to dziwne, bo najpierw go nie lubię, ale z czasem zaczynam go czuć, w końcu kocham, urządzam, wreszcie budzę się pełna emocji, a kolejnej nocy wszystko zaczyna się od nowa w nowym domu. Moje Odpowiedzialne Ja chyba daje wyraźny sygnał weź coś zrób, kup dom, przestań wynajmować. A ja już się tak przyzwyczaiłam do tej niestałości, braku przywiązania i niezależności, że nie wyobrażam sobie inaczej - dom, jeden adres, stały, zamieszkania? To zbyt odpowiedzialne. Bleh.

W ogóle ostatnio prowadzę aktywną alternatywną egzystencję w snach. Wstaję rano zmęczona, jakbym właśnie wróciła z nocnej zmiany życia. Przedwczoraj wychodziłam za mąż. Nie wiem za kogo. Pamiętam za to piękną suknię z aplikacją (tylko kobiety wiedzą, co to aplikacja - bo nie, nie chodzi o tą na telefon). Suknia była jedyną dobrą rzeczą w tym śnie, choć tak, jak domy, zupełnie nie w moim stylu. Po ślubie pomyślałam to, co już raz kiedyś realnie czułam - kurwa, niedobrze. I się obudziłam. Ale ja ze ślubami też mam problem - jeden dom, adres wspólny, zamieszkania? 
Wczoraj śnił mi się ogromny biały pudel. Nie wiem po co. Poprostu śnił się, szedł sobie, był piękny, a później się obudziłam. Jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na psa wielkości małego niedźwiedzia, to będzie to właśnie pudel - mam go w planach od zawsze.

Z sennika:
suknia ślubna: pragniesz obdarzyć kogoś miłością
widzieć pudla: spotkasz uczonego i będziesz się cieszył jego interesującym i pożytecznym dla ciebie towarzystwem
dom: symbol ciała ludzkiego oraz jego wewnętrznego i zewnętrznego stanu; posiadać: beztroskie dni
Hmmm... zapowiada się ciekawie.

Jako dziecko ciągle śnił mi się jeden sen. Stara kamienica, ja schodzę z najwyższego piętra po krętych, skrzypiących, drewnianych schodach i mijam co chwilę różne drzwi - każde zupełnie inne od poprzednich. Pamiętam dobrze jedne intensywnie zielone, ale były też stare, rozpadające się drzwi oraz zupełnie nowoczesne. Wogóle mam czasem sny, które powtarzają się cyklicznie. Niektóre są straszne. 

Nie mogę oglądać brazylijskich telenoweli, bo za bardzo denerwuję się intrygami. Oni tam ciągle coś knują, a mnie stres zżera, że wszystko wyjdzie na jaw nie w porę. Koniec końców mam nadzieję, że przejawiam zdrowe odruchy. 

Picie szkodzi. Doświadczyłam na własnej skórze. Otwierając czternasto milionową butelkę wina prawie odrąbałam sobie pół dłoni. Krwawienie udało się zatamować jako tako po około 3 godzinach, choć nadal noszę w sobie lęk, że rano obudzę się sina w kałuży krwi. Dobrze, że w ramach szoku pourazowego otworzyłam do końca tą butelkę, bo bez znieczulenia nie przebrnęłabym przez dezynfekcję i inne obdukcje. Dramat przez duże D. Więc teraz nie dość, że jestem chora, to jeszcze pokaleczona. Drobna sugestia na przyszłość: korkociąg zamienić na pomocną męską dłoń. Przynajmniej na jakiś czas.

4671_eb7f


0780_7fe9


czwartek, 29 września 2011

Christian The Lion

Pierwszy raz z tą historią zetknęłam się kilka lat temu. Do dzisiaj robi na mnie ogromne wrażenie. 
Otaczam się zwierzętami, nie wyobrażam sobie już teraz nie mieć czasu, miejsca dla psa, kota, nie celebrować wspólnie spacerów, wieczornego gotowania i porannego drapania psów po brzuszkach... Dlatego być może dla mnie za każdą parą oczu kryje się czująca i myśląca istota, która robi to inaczej niż my ludzie, którą w większym stopniu niż nami kierują instynkty, ale sprowadza się to do tego samego  - świadomego przeżywania. 

W 1969 roku John & Ace zobaczyli młode lwiątko na sprzedaż w Harrodsie, w małej klatce, samotne. Postanowili go zabrać do domu nie mając żadnego doświadczenia z dzikimi zwierzętami. To była spontaniczna decyzja. I tak zaczęła się ich przygoda. Szybko jednak okazało się, że rosnące lwiątko stało się za duże do ich mieszkania. Pomimo ogromnej więzi, jaka się nawiązała pomiędzy cała trójką jedyne, co mogli zrobić z Christianem to spróbować na nowo osiedlić go w Afryce. 
Po roku pojechali go odwiedzić, mimo że dzikie zwierzę mogło ich nie pamiętać. 

Oto, jak wyglądało ich spotkanie:




I rok później - ostatnie zarejestrowane spotkanie:



 Więzi, jakie łączą ludzi i zwierzęta są niesamowite i poza jakimkolwiek racjonalnym wytłumaczeniem. 

środa, 28 września 2011

Spotkajmy się w Gdańsku!




Spotkajmy się w mieście morza, Neptuna i Wałęsy. Spotkajmy się w mieście wolności.


W tym roku w dniach 15 i 16 października Gdańsk już po raz drugi krzyżuje drogi blogerów zapraszając ich do dyskusji w jednym miejscu i czasie. 
To najprawdopodobniej jedyna taka okazja, aby wyjść poza layout bloga, nicka i spotkać się w rzeczywistości offline.

Nie warto jechać na najlepszy choćby obiad do ulubionej teściowej, nie warto kupować ciuchów na przecenach, nie warto ubierać wysokich szpilek i cierpieć katusze cały dzień, tylko po to, żeby wyglądać obłędnie. Ale warto, naprawdę warto być wtedy w Gdańsku. 

W zeszłym roku były dyskusje (oficjalne i te pokątne - oczywiście te drugie szczególnie polecam), była żywa wymiana kontrowersyjnych opinii, były skrajne stanowiska, była gorąca atmosfera. I impreza integracyjna była, na której poznałam tylko ciekawych ludzi, z którymi do dzisiaj jestem w kontakcie. 

Korzystając z okazji chciałabym pozdrowić Pana Pandę oraz Krystiana :) 
bez przymilania się, no bez przymilania się... ;P

Rejestracja jest ekspresowa, trzeba kliknąć tu
Więcej informacji na stronie tu
Czas ważności: tylko do jutra 

A więc spotkajmy się w Gdańsku!

sobota, 24 września 2011

Damskomęskie.

- On (po jakiś 5 minutach patrzenia się na Nią): Włosy Ci chyba urosły
- Ona: Tja... Własnie obcięłam.
- On: Wiedziałem.


Eskapizm.

Dlaczego nie możemy być razem? Bo na początku żyję tak, jak wcześniej. Mam swoje życie i swoje sprawy. Z czasem, z każdym kolejnym spotkaniem, pocałunkiem, wspólnie spędzoną nocą i seansie w kinie zaczynam lubić bycie z Tobą. Już nie jestem tylko ja, ale powoli zaczynasz liczyć się także Ty. Częściej niż kiedyś myślę w ciągu dnia o tym, co własnie robisz. Przechodząc kolo piekarni zastanawiam się, czy nie kupić Ci czekoladowego muffina, bo wiem, ze lubisz. Słyszę piosenkę i uśmiecham się, bo to ta nasza. Wiem, ze jutro tez zadzwonisz do mnie, jak tylko wyjdziesz z pracy. Przyzwyczaiłam się już do tego. Przestaję sama planować sobie wieczory, a zaczynam myśleć o tym, co wspólnie będziemy robic. Tracę swoją niezależność myślenia. Uzależniam się i zaczynam czuć w tym dobrze. Jednocześnie gdzieś tam w środku podejrzewam, że kiedyś to dla Ciebie, dla mnie może być za mało. Znudzi się, spowszednieje. Kochankowie staną się współlokatorami. Najlepszymi przyjaciółmi, którzy choć rozumieć się będą bez słów, zawsze gdzieś tam w środku tęsknić będą za porywami serca, za tą chemią, która jest tylko pomiędzy kochankami. I nigdy sobą nawzajem nie wypełnią tej pustki. A ona będzie się w nich rozrastać z czasem, zatruwać ich życie, aż wreszcie będą się musieli rozstać, żeby zachować resztki tego dobrego, co jeszcze miedzy nimi zostanie.

Jak być razem? 
Nie na chwile, ale na dobre i złe.

Tego właśnie chciałam uniknąć. Dlatego właśnie mówiłam, ze jestem skomplikowana. Żeby w obawie przed końcem w ogóle nie zaczynać. Żeby z Twojego powodu nie przestać kiedyś czuć się szczęśliwa. Tak, zawsze znajdzie się dobre wytłumaczenie dla braku odwagi.  




Czy można fascynować się nawzajem bez końca? Toczyć stale grę przyciągania się i wymykania się sobie? Zawsze być trochę niedopowiedzianym, niepoznanym do końca - jak przy pierwszym spotkaniu? Czy da się gdzieś pomiędzy sobotnim sprzątaniem mieszkania z MrMuscle w jednej ręce i ścierką w drugiej, poniedziałkowo-piątkowym zabieganiem, robieniem kanapek, zakupów spożywczych, wizytą u lekarza i narzekaniem na złą pogodę w między czasie być dla kogoś kuszącą, nie do końca odkrytą, atrakcyjną, intrygującą osobowością? Bo fajnie jest moknąć z kimś latem na deszczu zapominając o całym świecie, ale na dłuższą metę to jest zwyczajnie nudne i mało praktyczne - mokre ciuchy, mokre włosy, rozmazany makijaż...

Możliwe, ze są ludzie, którzy poprostu są. Z dnia na dzień, dzień za dniem - są. Mają kogoś, żyją razem. I jest im dobrze. Ale dla mnie życie, miłość to coś więcej. Muszę czuć, muszę przeżywać. I boje się, że możesz kiedyś stwierdzić, że już mnie odkryłeś, że wiesz już wszystko i nie znajdziesz we mnie niczego więcej dla siebie. Rozbierzesz mnie na kawałki i zostawisz taką całą już poznaną, bez znaczenia. A sam pójdziesz odkrywać kogoś innego, kto będzie miał nowe dla Ciebie tajemnice. 
Boję się, że ja kiedyś pomyślę tak o Tobie, gdy już nie będziesz chciał więcej chodzić ze mną bez celu nocą po starówce, gapić się w gwiazdy i zaglądać ludziom przez okna do mieszkań kradnąc w ten sposób małe kawałki ich życia. Gdy nie będziesz chciał stale więcej. Tak, jak ja.    



Ludzie tak naprawdę mogą mieszkać tylko w innych ludziach, depresja to nic innego, jak bezdomność, na depresję cierpią ludzie, którzy nie mają w kim mieszkać.
— Kuczok, Senność


Gdy wracam do siebie pachnę Tobą. Gdy jedziesz do siebie moje łóżko pachnie Tobą. Budzę się w środku nocy, a powietrze wokoło pachnie Tobą. Lubię nie spać wtedy przez chwilę, słuchać ciszy, oglądać ciemność pokoju. To daje takie nierealne wrażenie bycia i niebycia jednocześnie.   

Zmysły są niesamowite. Do ludzi dopasowują zapachy, zapamiętują bukiety perfum, kodują sytuacje i przetwarzają emocje. Idąc ulicą nagle czuje jakiś zapach, który przenosi mnie do konkretnej sytuacji z przeszłości, przywołuje na myśl konkretną osobę, o której prawie już zapomniałam. Są też zapachy, na które reaguję alergicznie. Zbyt dużo zlych rzeczy się wydarzyło, aby nie mieć od nich mdłości.